przez RR
przez RR (0 komentarzy)
Prezydent to nie car. Nie wszystko mu wolno.

Czy wygrana w wyborach pozwala na bezkarność?
Czy zaraz po tym, gdy liczba głosów oddanych na kogoś okazuje się wystarczająca do uzyskania mandatu, kończy się odpowiedzialność takiej osoby za słowa i czyny?
Czy uzyskanie większości w takim Sejmie, Sejmiku czy Radzie Miasta pozwala na swawolę czynienia tego, co się podoba? Spójrzmy na polski Parlament. Albo może lepiej nie. Patrząc przez pryzmat demokracji, to już chyba to, co się tam dzieje wypełnia definicję „patologii”. Demokracja miała być rządami większości, z poszanowaniem mniejszości. Jak jest, każdy widzi. I dla jasności, nie piszę tego tylko o obecnej kadencji.
Wiele osób zaczyna jednak dostrzegać, że podobnie wygląda często też, o zgrozo, nasza demokracja lokalna, samorządowa. Szczególnie tam, gdzie fotel wójta, burmistrza, czy prezydenta miasta, obejmuje czynny polityk. Barwy partyjne nie mają tu nawet większego znaczenia. Powiem tak, jak mawiał Pawlak (ten filmowy), ludzie nie dzielą się na zagranicznych i krajowych, a zwyczajnie, na mądrych i głupich.
Gdy taki włodarz, ten z politycznymi aspiracjami, wprowadzi do rady miasta, albo gminy, wystarczająco dużą grupę podporządkowanych sobie radnych, to się dopiero zaczyna. Pokusa wszechwładzy zaślepia. On już wtedy nie musi się z nikim liczyć. Nie musi się nawet starać. Nikt mu już poprzeczki nie podwyższa. Nikt go nie rozlicza. Robi zatem ile chce. Często też idzie o wiele dalej. Robi co tylko chce.
On jest najważniejszy. I tę swoją pozycję buduje nie licząc się z niczym i nikim. Kończą się konferencje prasowe, bo wystarczą oficjalne komunikaty. Media i tak przedrukują. Konsultacje z mieszkańcami przybierają już tylko formę wieców, na których najważniejsze są peany pochwalne dla włodarza.
Radnych zaczyna on traktować jak piąte koło u wozu. Nie liczy się z ich zdaniem. Co chce, to przegłosują mu jego „osobiści” radni. Ma większość. Na komisje więc też już nie przychodzi. Podczas sesji, gdy głos zabierają mieszkańcy, nigdy go nie ma. W newralgicznych momentach, zwyczajnie - wychodzi.
Wszystko, co do tej pory było obywatelskie, pozostaje takim już tylko z nazwy. W pompowanym medialnie pro-społecznym i pro-obywatelskim (niestety najczęściej tylko z nazwy) budżecie obywatelskim prym zaczynają wieźć projekty zgłaszane przez radnych, ich rodziny, pracowników miejskich instytucji albo ludzi z zarządów osiedli. I ich rodziny. Oczywiście tylko osób przychylnych włodarzowi. Powstają projekty rewitalizacji tego i owego, etap drugi, trzeci i n-ty. Bo tak łatwiej. Zabija tak wszelką aktywność obywatelską.
Mieszkańcom pozostawia tylko wąski margines decyzyjności. Organizacje pozarządowe dostają pieniądze na organizację jakiegoś wydarzenia i na tym ich aktywność ma się zakończyć.
Włodarz już nikogo o nic nie pyta. On już tylko informuje. A w zasadzie to ogłasza. Kolejny sukces oczywiście.
Dzisiaj o wielu sprawach dowiadujemy się wpierw z wpisów na tłiterze czy innym fejsbuku. A dopiero potem informacje takie potwierdzają, lub rozszerzają, inne kanały czy media.
To znak naszych czasów. Rozwój technologii sprawił, że dzięki dostępowi do globalnej sieci informacje docierają do nas najpierw za pomocą mediów społecznościowych.
Prawie każdy samorządowiec ma konto na fejsbuku. A wielu z nich również na tłiterze, instagramie i na czort wie ilu jeszcze innych platformach społecznościowych.
Nic w tym dziwnego. Jak ma, to dobrze. Gorzej, gdy prowadzi je w sposób specyficzny, jako tubę propagandową. Gdy nie są miejscem wymiany informacji, miejscem dyskusji. Gdy nie ma na nim miejsca na głos niezadowolonych mieszkańców. Gdy nie ma tam pytań trudnych. Gdy są tylko laurki.
Nie dlatego, że nikt takich komentarzy nie próbuje pisać. Owszem, są mieszkańcy, którzy piszą. I jest ich całkiem niemało. I pojawiają się te pytania, komentarze. Pojawiają się jednak tylko na chwilę. Zaraz potem znikają. Już po chwili nie ma śladu po komentarzu, w którym pada trudne lub tylko niewygodne pytanie. Taki komentarz jest usuwany, a zdarza się, że i jego autor od razu trafia na listę osób zablokowanych.
Jak długa to lista? Nie wiadomo. To skrzętnie skrywana tajemnica. Mogłoby to rzutować na konsekwentnie kreowany obraz włodarza, jako uwielbianego przez tłumy, z poparciem sięgającym sufitu, albo i wyżej.
Oficjalna linia informacyjna magistratu przewiduje tylko informacje o paśmie sukcesów. Nie ma porażek. Nie ma problemów, czy trudności. Nie ma błędów. No wprost złote dziecko i idealny samorząd. Czego się tknie, to sukces. Zawsze pierwszy, jedyny, najlepszy.
Ten specyficzny sposób prowadzenia oficjalnego profilu takiego włodarza, to nie tylko kwestia lukrowanych treści, które się tam pojawiają. I nie tylko samo usuwanie niewygodnych komentarzy.
Kolejny etap, to tzw. cenzura prewencyjna. W dalszej kolejności blokowane są też osoby, które nie komentują, nie zadają trudnych pytań. Wystarczy podejrzenie, że ich prywatne zdanie może nie być zgodne z linią uwielbienia dla włodarza i jego decyzji.
Czy taki samorządowiec, dajmy na to prezydent miasta, taka osoba publiczna, może tak działać? Czy mu wolno?
Nie, kategorycznie NIE.
Nie, gdy robi to za publiczne pieniądze. Nie wtedy, gdy pełni funkcję publiczną. Oficjalne konto musi być wolne od widzimisię takiego polityka.
Polityk musi umieć znosić też i krytykę ze strony obywateli. Nie może blokować, ograniczać wolności wypowiedzi. Nie może blokować dostępu do oficjalnego profilu.
Tu o efekt mrożący chodzi. Już sam strach przed blokadą skutecznie zniechęca do zadawania pytań, choćby mogących zostać uznane za niewygodne.
Pozostaje obraz włodarza, który jest uwielbiany przez tłumy. Włodarza, na którego obrazie nie ma nawet jednej rysy. Polityka wprost idealnego.
No chyba, że skrzywdzony obywatel postanowi iść do sądu. Nie zgodzi się z wypowiedzeniem umowy najmu przestrzeni w hali targowej jako swoistej formie „odwetu” za publiczną krytykę poczynań takiego włodarza.
Wtedy nie ma taki włodarz wyjścia, sprawę musi wyciszyć jak najszybciej zawartą ugodą.
No chyba, że skrzywdzony inny obywatel postanowi nie ulegać samowoli włodarza i zdecyduje się iść do sądu. Po to, by w sądzie walczyć o prawa, nie tylko swoje i długiej listy osób zablokowanych przez aroganckiego polityka. Tak, polityka, a nie samorządowca, i nie gospodarza w gminie czy mieście.
Prawo musi być równe dla wszystkich. Nie ma znaczenia czy jesteś wójtem, burmistrzem, prezydentem, czy też lokalnym dziennikarzem. A już na pewno nie ma najmniejszego znaczenia, jakie poparcie uzyskałeś w tych czy innych wyborach. Nie jesteś świętą krową. I nie jesteś bezkarny.

Komentarze
Dodaj komentarz